Laudacja na cześć Rogera Scrutona wygłoszona przez Jonathana Price’a

Wprowadzenie

Mawiano, że gdyby za życia świętego Tomasza z Akwinu nastąpił zanik filozofii, on sam w pojedynkę mógłby ją odtworzyć. W tym samym tomaszowym duchu zaoferuję podobną propozycję: gdyby filozofia miała nagle zniknąć teraz, kiedy tu siedzimy, Roger Scruton również mógłby ją nam przywrócić. A gdyby zniknęły auta, nie musielibyśmy się martwić jak dojechać do domu, gdyż przywróciłby nam sztukę jazdy konnej.

Rzadko się zdarza, by mieć ogromną część świata odbitą w głowie, tak, by móc oddać światu tyle samo, co się odeń wzięło. Większość z nas tylko bierze raczej niż daje. A przecież podarunki i zdolność dawania są nieodzowne w życiu wartym życia, złączonym z wdzięcznością, przesiąkniętym zdolnością przebaczenia – pozbawionym żalu i rozgoryczeń tak u ludzi powszechnych.

Roger Scruton, od wczoraj Sir Roger mocą dekretu Królowej, dał nam ponad czterdzieści książek, setki artykułów, zarówno popularnych jak i naukowych, dwie opery (następna być może w drodze?), niezliczoną liczbę wykładów o architekturze, o winie, o stosownym sposobie tańca oraz o potrzebie niegadania za dużo ( aby nie mówić o tym, co się nie da ująć w słowa, co jest też i moim tu zamiarem).

Sobie dał role ojca i rolnika, męża i gospodarza wiejskiego, nauczyciela i mentora, przyjaciela i miłosiernego wroga, angielskiego patrioty i ziomka Polaków i Czechów, utrapienia komunistów na całym świecie tudzież zmory liberałów, globalnych kapitalistów i postępowców – jednocześnie zachowując pozycję niezachwianej ikony angielskiej perfekcji pogodzonej ze swoim losem.

Zwykł był mienić się a to ‚francuskim intelektualistą’, a to ‚farmerem z Virginii’, a to angielskim myśliwym. Wszystkie te wcielenia odpowiadają prawdzie, bądź są jej bliskie. W tych samookreśleniach ani nas nie zwodzi, ani niczego nie udaje. Nie jest mu jednakże obca pewna doza upiększania rzeczywistości czy też stosowania licencji poetyckiej, podobna zabiegom powieściopisarza, który manipuluje przeszłością po to, by trafniej wydobyć z niej istotną prawdę. Niezależnie od tego, w jakim gatunku działa, zawsze odzywa się w nim filozof. Jest bowiem ‚miłośnikiem mądrości’ w jej oryginalnym znaczeniu philo-sophii. Gdy oferuje nam filozofię z którą można żyć, ma odwagę nie kłamać, choć kłamstwo wyglądałoby lepiej; posiada intelektualną uczciwość nakazującą zakończyć o właściwym czasie, nie oddawać się zbytnim spekulacjom, nie próbować sięgać za daleko. Dlatego też możemy jego dziełu ufać i przyjąć je tak, jak to zamierzał, jako podarunek. Jest wiarygodne.

Nie będę państwu prawić jedynie o cnotach i osiągnięciach Rogera Scrutona, gdyż wiem, że bardzo by go to krępowało. Przedstawię zamiast tego kilka z jego myśli w moich własnych słowach. Biorę rzecz jasna odpowiedzialność za jakiekolwiek błędy w ich rozumieniu czy interpretacji. Chciałbym zastanowić się nad dwoma powiązanymi ze sobą wątkami w pracy Scrutona, wątkami osoby i świętości. Jakie miały one znaczenie dla mnie? Jakie mogłyby mieć znaczenie dla państwa?

‚Roger i ja’

Roger zaprosił mnie do Oksfordu po tym, jak pogubiłem się w jednym z nowych uniwersytetów. W Oksfordzie dołączyłem do grupy ‚Uchodźców’ Rogera, która była klubem młodych akademików w jakiś sposób skłóconych z panującymi we współczesnym życiu uniwersyteckim modami i tendencjami. Kilka razy na semestr spotykaliśmy się grupką, by przy winie zastanawiać się nad jakimś artykułem. Stało się to dla nas edukacją na przekór uniwersytetowi,i utrzymało się do tej pory. Profesor Scruton zawsze w bardzo angielski sposób zachęcał nas, by następnym razem wykazać się czymś lepszym. ‚Pańskiartykuł zademonstrował aż nadto wyraźnie jedną rzecz: to j e s t bardzo trudny temat’, powiedział mi kiedyś. A innym razem ujął to w słowach: ‚Odnosi się pan do ciekawych argumentów’. Jak dziecko wpatrzone w niedostępne mu błyskotki, odniosłem się do rzeczy, których nie rozumiałem. Oddaliło mnie to o dobre dwa kroki od punktu, do którego, taką miałem nadzieję, już się zbliżałem: nie rozumiałem i nie potrafiłem ciekawie argumentować. Nie wiedziałem nawetgdzie mam zacząć.

Potem jednak, zanim straciłem wszelką nadzieję, profesor Scruton powiedział mi, ‚Ważne jest to, by odkryć, jaką pan zajmuje pozycję względem tychkwestii, jaka jest pańska filozofia’. W tym jednym zdaniu wyjaśnił mi cały problem: podobnie jak sprawozdawca sportowy plasowałem się dotąd w roliintelektualnego widza. Zajmowałem się klasyfikacją, ustawiałem filozofów na półce niby lalki do zabawy, rozważając podobieństwa albo różnice między  nimi. ‚Musisz ustawić się wśród nich’. Ale jak przemienić się z widza w uczestnika?

‚Będziesz wiedział wtedy, gdy zaczniesz pisać’, powiedział, co było sentencją brzemienną w znaczenia. Ignorancja jest ciemną mgłą, którą usiłujemy przedrzeć  by wpuścić w nią trochę światła. Wyniki bywają raz lepsze raz gorsze. W pisaniu odsłania się przed nami cała nasza samowiedza, i to w nader niepochlebiający nam sposób. Potem jednak zaczyna się postrzegać rzeczy lepiej. Wielu z nas wzdryga się na widok własnego wizerunku, uchwyconego po  raz pierwszy. Pisanie, podobnie jak patrzenie, wymaga ćwiczenia. Nasze ja nie jest czymś sztywnym. Wiedza potrafi je zmienić, ulepszyć i ułatwić jego   akceptację. A również umieścić nasze ja pośród innych racjonalnych bytów, w świecie bytów żywych, umarłych i jeszcze nienarodzonych. Jak żadne inne  medium, pisanie potrafi dostarczyć nam wiecznego prezentu w postaci świadomego ja. ‚Piszemy po to, by wiedzieć że nie jesteśmy sami’, powiedział   C.S.Lewis. I tak się dzieje. Możemy zaznać wspólnoty z innymi.

Inne znaczenie sentencji ‚Zrozumiesz, gdy napiszesz’ odnosi się do rzeczywistej wartości naszych przemyśleń. Powiada się, że każdy z naszych wykształconych ziomków nosi w sobie powieść. Na szczęście, większość z nich nigdy nie ujrzy światła dziennego. Szczerze mówiąc, nikt prawie nie ma po-  wieści w sobie, ma jedynie zamysł, który niczym się nie stanie, dopóki nie przejdzie się przez samoodkrywczy proces wydobycia go na zewnątrz. Odkrycie samego siebie jest doświadczeniem osobistym, jednakże najlepiej przebiega ono we współpracy z innymi. Oczywiście nie sposób napisać powieści  zespołowo, mimo komunistycznych w tym kierunku wysiłków, jednak gdy tylko ma się jako tako wyglądające rozdziały puszcza się je w obieg, redaguje i poprawia, czyli inni też odkrywają proces pisania. Sami jesteśmy kiepskimi sędziami własnych osiągnięć, lecz możemy się udoskonalić, jeśli wartości nasze staną się adekwatne do materii poddanej osądowi, tudzież jeśli są nam wspólne.

Zwyczaj osądu jednakowoż ma wielkiego wroga w postaci autentyczności. Przymus ‚bycia oryginalnym’ powoduje niezadowolenie z siebie. Poeta sławny z  pieśni o sobie samym rzekł kiedyś ‚Jestem wielki, są we mnie tłumy’. Walt Whitman chciał zdać się wielkim. Lecz każda wielka dusza powiedziałaby raczej: ‚Opowiedz mi swoją historię’. Gdyż to świat zawiera w sobie tłumy, twarze, które proszą o bezpośrednią odpowiedź. Dzięki osądowi innych  doświadczamy akceptacji i poczucia przynależności. Nie staje się to nagle, lecz w miarę naszego oswajania się ze wspólnymi standardami piękna, prawdy, dobra i innym podobnym.

Tu zaczynamy się zbliżać do czegoś, co dotyka świętości. W ucieczce od ignorancji każdy z nas znajduje kogoś, kto chciał być znaleziony. Odważni, spotykamy się w punkcie prawdy. Miłość – agape – tu nas trzyma. Owa miłość bliźniego jest także właściwą miłością własną: gdy znamy się nawzajem stojąc twarzą w twarz. Wiemy z pewnością, że prawa miłości znajdują swe bliźniacze odbicie w powtórzeniu jednego prawa boskiego, by miłość Boga stała blisko agape.

Co wzięło swój początek w zaproszeniu Rogera Scrutona do filozofowania okazało się darem miłości poprzez prawdę, co z kolei okazało się zaproszeniem  do filozofowania, znów po raz pierwszy: stało się zrozumieniem poszukującym wiary poszukującej zrozumienia.

‚Roger a wy’

Dosyć już o mnie: jakie znaczenie mogą mieć przemyślenia Rogera Scrutona co do osoby i świętości dla Polski?

Polski hymn nawiązuje do niepewnej historycznej sytuacji kraju. ‚Jeszcze Polska nie zginęła’, może znaczyć też ‚jeszcze Polska nie przepadła’, czy też ‚nie zaginęła’. Nie być zaginionym czy przepadłym to niezła sytuacja, aczkolwiek nie znaczy to samo, co być odnalezionym czy też osadzonym w realiach, by rozciągnąć trochę tę metaforę. Jeśli się nie zginęło, można się błąkać, można się zgubić, można zabłądzić. W dalszym ciągu można przepaść, nawet jeśli się jeszcze nie przepadło.

Polskę łączy z innymi narodami tej części Europy wyczucie tragizmu swej sytuacji, w której ton nadaje cierpienie. Można narodowi zgodzić się na cierpienie, jeśli przyświeca mu wspólny cel. Sam fakt cierpienia nie może jednak tworzyć podwalin narodu, choć może stać się budulcem, gdy cierpieniu nada się  znaczenie. Na pytanie ‚dlaczego cierpimy’ naród odpowie wtedy ‚my’ jesteśmy, odpowie ‚tu’ na miejscu, odpowie ‚wtedy i wciąż jeszcze’ we wspólnej historii.

‚Nazywam się milion – bo za miliony kocham i cierpię katusze’, powiada Konrad w ‚Dziadach’. Nie sposób jednak czuć się solidarnym z milionami nieznanych nam osobników. Solidarność wymaga, by istniały uprzednie relacje między osobami, z którymi się solidaryzujemy. Oczywiście pewna, nikła dość solidarność może zaistnieć w oparciu o pojęcie ‚ludzkości’, lecz solidarność wzywająca do poświęceń wyższego rzędu wymaga istniejących już stosunków przyjaźni, więzów rodzinnych, narodowych, plemiennych, wyznaniowych, cywilizacyjnych czy kulturowych.

W tym leży jeden z problemów wynikających z zaproszenia milionowych rzesz osobników niepijących wina do Europy i następnie polegania na ‚solidarności’, żeby takie przedsięwzięcie się powiodło. Polska, kraj o tradycji prawdziwej solidarności, słusznie wyraziła zgodę na przyjęcie tych imigrantów, z którymi dzieliłaby więcej niż tylko przynależność do ‚ludzkości’, religię chrześcijańską – dla przykładu. To między innymi Roger Scruton ma na myśli, mówiąc że ‚kultura ma znaczenie’. Kultura odzwierciedla to, co w nas europejskie i to, co w was polskie. Kultura zwyczajna obejmuje przynależność, a również osądy moralne czy obyczajowe; wyższa kultura natomiast opiera się o osądy wynikające ze wspólnych wartości. Społeczeństwo zbudowane w ramach dziedzictwa chrześcijańskiego, z dużą domieszką judaizmu, może oczywiście chętnie przyjmować obcych. Jednakowoż obcy nie mogą być przyjmowani do ‚kraju ludzkości’, regulowanym przez ‚prawa ludzkości’. Nikt nie zamieszkuje takiego kraju, bowiem kraj taki nie istnieje.

Ci obcy są jednak osobami, którym chcielibyśmy spojrzeć prosto w twarz, by się zaprzyjaźnić, a może nawet stworzyć wspólną rodzinę. Są osobami, z którymi chcielibyśmy dzielić osądy dobra i zła, piękna i brzydoty, właściwego i niewłaściwego. Można coś dojrzeć przez zasłony, jednakże sama ich obecność w sferze publicznej wyklucza istnienie wspólnej przestrzeni, tej wspólnej przestrzeni, którą Zachód sobie wywalczył, często, niestety, wojnami. Ona istnieje. Polska, będąc częścią Zachodu, broni tradycji zdyscyplinowanej wolności dostępnej jednostkowym osobom. Z tymi, którzy się z tym zgadzają, solidaryzujemy się.

Nic tak silnie nie odzwierciedla owej wolności jak piękno stworzone przez zachodnią sztukę, przez jej indywidualnych twórców. W wielu krajach, z których pochodzą imigranci, ten rodzaj sztuki jest zakazany, a przynajmniej często uważany za hańbiący. Pomyślmy chociaż o rozmaitych autoportretach  Rembrandta: a to w młodości, a to w wieku średnim, pełnego radości czy jako spokojnego starca. Gdzie tkwi piękno w tych świeckich ikonach, zwłaszcza gdy ogień młodości malarza ugasł i jego ciało się skurczyło? Przecież nie w pomarszczonym policzku, nie w ręce opartej o laskę, nawet nie w pociesze po stracie. Tkwi w tym, co niezniszczalne, co widzimy wciąż oczami duszy: w osobie odzwierciedlonej w jego twarzy, w jej twarzy również, gdy wspomnimy kobiece portrety Rembrandta. Chrześcijaństwo nauczyło nas szukać Twórcy w Dziele. Doktryny Inkarnacji i Sakramentów tego nauczają; judaizm także miał ‚Boga z nami’, Emanuela w świątyni. Bóg także jest osobą. Osoba, w rozumieniu świętego Tomasza, oznacza godność. Oznacza  również wzajemny stosunek.

Stoimy jednakowoż w obliczu niebezpieczeństwa utraty świętej godności osoby. Zdołała obronić się ona przed komunizmem i faszyzmem, teraz jednak zagrażają jej transhumanizm i transnacjonalizm, a nawet wskrzeszony fideizm katolicki .Ze wszystkich stron słychać słowa starego szatana: ‚Ich bin der Geistderstatsverneint’ (‚ Jestem duchem negacji, sprowadzającym Coś do Niczego, niszczącym dzieło stworzenia’.) W odpowiedzi musimy polegać   na tych, z którymi się solidaryzujemy, na narodzie i kraju doń należącym, by dostrzec i odtworzyć ich piękno jako sztukę. Na tym polega spełnienie się świętego życzenia, po raz pierwszy sformułowanego przez Izraelitów : żyć w spokoju w kraju ojców.

Połączmy się w podziękowaniu Rogerowi Scrutonowi za jego pracę dla Polski, za żywotność umysłu, za odwagę w działaniu na rzecz naszej cywilizacji.

[tłum. Elżbieta McIver]